wtorek, 16 października 2012

Polecam i podpisuję się:

http://etykapraktyczna.pl/wpis/2011/11/15/ignorowanie-wegan

"Trzeba pamiętać, że to co może wydawać się jedynie dietetycznym wyborem, tak naprawdę jest poczuciem etycznej niesprawiedliwości i ogromnej krzywdy, która dzieje się zwierzętom. Nie można jej zwyczajnie lekceważyć, tylko dlatego, że lubimy jeść mięso. Należy uważniej przyjrzeć się temu, co weganie mają do powiedzenia, gdyż może się okazać, że to nie oni powinni się tłumaczyć i prosić o zrozumienie, ale wszyscy Ci, którzy w XXI wieku pozwalają na zabijanie i cierpienie miliardów zwierząt rocznie."


A przy okazji:

wtorek, 28 sierpnia 2012

Polska bezguściem i wódką płynąca

Odnoszę wrażenie, że w naszym kraju mamy limit opcji weselenia się, rozbieżny z limitem kart kredytowych się weselących. Weselić się bowiem można wyłącznie w pełnej ułomnego przepychu, stworzonej ku temu sali. Weselić się trzeba przy dźwiękach orkiestry przygrywającej nieco za głośno i nieudolnie dawne i aktualne przeboje oraz - o zgrozo - budzące moją litość i trwogę "utwory" z pierwszych miejsc list disco polo. Oto, jak Młodzi, wykształceni, żyjący w dużych miastach i śmiejący się z filmu "Wesele" Państwo powielają tandetne zwyczaje i gusta niekoniecznie swoich rodziców. 

Do przodu, do tyłu, w górę i w dół, zaskakujące podczas - z trudem znalezionego na stole - wegeteriańskiego jedzenia ludowe przyśpiewki, niezrozumiałe zasady zabaw w kręgu oraz czarna magia oczepin - to wszystko przemawia za wzięciem przykładu z dzieweczki i udaniem się czem prędzej do odległego laseczka. Po drodze warto zaopatrzyć się w wino, gdyż defaultowo żyjemy w kulturze wódki. Bynajmniej nie wódki refleksyjnej i nadwrażliwej Pięknych Dwudziestoletnich, którzy nie nękali siebie ani innych intymnymi pytaniami dotyczącymi planów matrymonialnych i rozrodczych, wyrwani z transu konwenansu. 

"Trza być w butach na weselu" i to nietanich. Korowód ten sam, co przed wiekiem, tylko róża już dawno uschła w chochole.

poniedziałek, 6 lutego 2012

Źródła

"Ofiarowywać swoje ciało jak jakiś przyjemny przedmiot, dawać rozkosz za friko: tego ludzie Zachodu już nie umieją robić. Całkowicie zatracili sens tego, co jest darem. (...) Staliśmy się zimni, racjonalni, niesłychanie świadomi naszej indywidualnej egzystencji i naszych praw; pragniemy przede wszystkim uniknąć (...) zależności" - Houellebecq M., "Platforma", Warszawa 2011, s. 246 

Autor odnosi się tu do zaniku zdolności czerpania przyjemności z seksu - do kompleksów, przesadnego przywiązywania wagi do estetycznych standardów wyznaczanych przez przemysł pornograficzny i całą kulturę masową oraz do panicznej troski o zdrowie i higienę.  Obarczone tabu jest nie tyle c z e r p a n i e przyjemności z seksu (bo tego jesteśmy uczeni na każdym kroku), co jej d a w a n i e. Tyczy się to przede wszystkim kobiet - rzadko kiedy w poradnikach czy kolorowych magazynach znaleźć można porady, jak sprawić przyjemność Partnerowi, na ogół instruowane jesteśmy, jak pomóc Mu znaleźć nasz punkt G. W kształceniu się w zakresie d a w a n i a kobietom przeszkadza często religia lub niewygodne konotacje kulturowe. Narzucony a priori dyskomfort albo poczucie winy odbiera przyjemność d a w a n i a, oszczędzając tym samym Partnerowi przyjemność c z e r p a n i a.

Seks, jako emanacja transgresji i jeden z najwyraźniej zarysowanych sensów ludzkiego ż y c i a, wydaje mi się w tym kontekście jego dosadną metaforą. We współczesnej kulturze, nastawionej nie tyle na indywidualizm, co na niezależność realizowaną poprzez alienację oraz egotyzm, d a w a n i e jest napiętnowane i kontrolowane, jeśli nie bezpośrednio przez społeczeństwo, to przez jego wiernego sługę - superego, które bezustannie czuwa nad bilansem kapitału emocjonalnego, wpędzając nas w poczucie winy za każdym razem, kiedy d a m y 'zbyt dużo'.

Być może po raz kolejny zacytuję bohatera filmu Allena: "Life is short. Life is dull. Life is full of pain" - nie marnujmy go więc na zestawienia i poczucie winy. C z e r p m y przyjemność z  d a w a n i a, wówczas zawsze wyjdziemy na swoje.

środa, 29 czerwca 2011

Problemy z seksem

Współczesna kultura masowa sprzedaje nam seks w postaci smacznego, gorącego i zestandaryzowanego fast fooda. 20 sposobów na udaną "grę wstępną", 10 kroków do satysfakcjonującego orgazmu i 7 życzeń wobec uprzedmiotowionego partnera, który nieuchronnie staje się częścią nudnego i prowadzącego do seksualnej klęski schematu - rozprawy normatywnej o seksie, jak nazwała to zjawisko Valerie Tasso w "Antyprzewodniku po seksie". Czyli tego, co Max Stirner chętnie określiłby jako idee fixe seksu.

"Formę, jaką posiada rozprawa normatywna, rodzaj ideologicznego programu, stworzyliśmy, by umocnić >>Wzorzec<< seksu, ale nigdy seks sam w sobie. Autorem tego ogromnego dyskursu, który zwiemy seksem, była i nadal jest jedynie moralność. Niezależnie od tego, jak byłaby ona przystrojona - w religię, medycynę, nauki humanistyczne - moralność stała się właścicielką i panią Wzorca naszej seksualności" (Tasso V., "Antyprzewodnik po seksie", Warszawa 2009, s. 16).

1. "Gra wstępna" i prymat penetracji. 
Pojęcie "gry wstępnej" samo w sobie podważa seksualność i zasadność wszelkich działań poprzedzających bądź wybiegających poza penetrację. Słowo "gra" sugeruje coś mało istotnego, niepoważnego, natomiast "wstępna" bezwzględnie wskazuje jedynie słuszny kierunek i cel seksualnej interakcji. Jawi mi się to jako zamach moralności i tradycji katolickiej na tę - jakże istotną - sferę życia. Uświęcona zostaje penetracja, prowadząca w zamyśle do prokreacji, natomiast wszelkie pozostałe fizyczne interakcje międzyludzkie są marginalizowane i sprowadzone do "przedsmaku" lub "przedsionka" "prawdziwego" seksu. A co by się stało, gdybyśmy uznali, że seks jest doświadczeniem skrajnie indywidualnym, nieznoszącym norm i schematów, a przede wszystkim zaś - celowości? Co jeśli uprawialibyśmy seks po prostu dlatego, że jest wspaniały? W naszej "kulturze celowościowej", jak nazywa ją Tasso, potrzebujemy usprawiedliwienia i celu dla naszych poczynań. Uprawiamy seks, żeby się rozmnażać, żeby budować więź, podtrzymywać bliskość... albo żeby mieć orgazm. 

2. Orgazm.
Orgazm jako cel seksu jest zarówno samobójcą, jak i zabójcą seksu. Sprowadzanie seksu do czynności poprzedzających i "wywołujących" orgazm czyni go ubogim, mechanicznym i ograniczonym. Element niepokoju o orgazm partnera lub własny - orgazmowa presja kulturowa - jest w stanie zrujnować każdy, nawet najciekawiej zapowiadający się, seks. Stres, dlaczego coś, co działało na wcześniejszego partnera/partnerkę nie działa tak samo na obecnego, warto zastąpić uważnością i komunikacją z tym ostatnim. Nie sprowadzajmy seksu do koniecznej drogi (czasem niemal krzyżowej) do orgazmu. Seks jest wspaniały, przyjemny i fascynujący, niezależnie od tego, jak często i jakim orgazmem się kończy. "Ani orgazm, ani tym bardziej penetracja nie są celami godnymi seksu. (...) Kompletność zakłada, że nie ma początku ani końca, a jedynie jest droga" (s. 69). "Seks >>nie rozumie<<, co to jest początek i koniec, nie określa się poprzez orgazm" (s. 73), którego brak nie oznacza niekompletności interakcji seksualnej. "Jeżeli wierzymy, że żeby odnieść sukces w interakcji seksualnej, powinniśmy osiągnąć orgazm, popadniemy we frustrację w przypadku, gdy on nie nastąpi. Jeśli będziemy obarczeni tym końcowym celem, to jednocześnie będziemy wytwarzać ogromną presję, która poza celem będzie sabotować też samą podróż" (s. 74). Cieszmy się seksem samym w sobie, bądźmy "tu i teraz", a orgazm być może zjawi się bezstresowo sam. 

3. "Wytrzymałość". 
"Przejmowanie się czasem trwania stosunku wywołuje zaniepokojenie" (s. 113). Nie ma odgórnie narzuconej normy czasu trwania stosunku, natomiast kulturowy wymóg "długodystansowości" może być nieprzyjemny w konsekwencjach. ">>Kiedy ktoś boi się cierpienia, już cierpi<< - mawiają Chińczycy. U mężczyzn niemalże moralne zobligowanie do przedłużania stosunku wywołuje lęk, który - gdy występuje zbyt często - ma ujście w najbardziej powszechnych dysfunkcjach seksualnych, takich jak: impotencja, opóźniony wytrysk, a w szczególności (antonim tego, do czego się dąży) - przedwczesny wytrysk. (...) Nie ma lepszego sposobu na cieszenie się czasem niż nieprzejmowanie się nim." (s. 113-114). "Każda miłość myśli o chwili i wieczności, ale nigdy o trwaniu" - pisał Nietzsche. Próby usankcjonowania norm tego trwania to nic innego, jak kolejny zamach na ludzką seksualność i próba okiełznania jej. "Wytrysk (...) musi mieć coś wspólnego z pełnym przeżywaniem interakcji seksualnej, którą zatwierdzają emocje, a nie zegary, w której określa nas przyjemność, jaką dajemy lub otrzymujemy, a nie czas wykonania ustanowiony przez innych (nieważne, ilu by ich nie było) jako odpowiedni" (s. 149). Nie poddawajmy się idee fixe i kulturowym uproszczonym wyobrażeniom, poznajmy prawdziwy i nasz seks. Trawestując żartobliwie słowa księdza Natanka - poznajmy tego smoka! Nawet jeśli nie wygląda tak, jak ten na obrazku.

cdn.

czwartek, 14 kwietnia 2011

Singlizm - jeszcze nie trendy a już passe?

Odkryłam właśnie, że żyję w dwóch równoległych epokach światopoglądowych i dwóch różnych - sprzecznych ze sobą - rzeczywistościach społecznych.

Z jednej strony roztacza się nade mną kolorowa telewizyjno-serialowo-marketingowa idylla osobistej wolności, nieskończonego spektrum życiowych opcji dla każdego, tolerancji dla rozmaitych ludzkich wyborów i sposobów bycia. Sprzedaje mi się, jako kobiecie, wizję niezależności, realizacji planów zawodowych oraz marzeń (i nie - nie mam tu na myśli małżeństwa i prokreacji, które postrzegam bardziej w kategoriach konsekwencji życia społecznego niż w kategoriach samorealizacji).

Z drugiej natomiast - nieco pokątnie, acz zewsząd - dopada mnie dojmująca i nieznająca litości zaściankowość, przejawiająca się w pozornie niewinnych sformułowaniach typu: "kiedyś w końcu kogoś znajdziesz", "widać to jeszcze nie ten", "a dlaczego nie (tu imię), skoro tak dobrze się dogadujecie?" lub podszytych współczuciem i niepokojem spojrzeniach, wynikających z głęboko ugruntowanego przekonania, że niezależnie od tego, kim jestem i jak chcę żyć, ostatecznie z pewnością dążę do "stabilizacji" i prokreacji.

Pojęcie "stabilizacji" - wymiennie stosowane ze sformułowaniami typu "ułożył(a) sobie życie" - jest o tyle błędne, że jego element znaczony w życiu nie występuje. Rzeczywistość jest płynna, ludzie są zmienni, miażdżący odsetek ślubów niesie za sobą rozwody, a każdy etat nagle może przestać istnieć. "Stabilizacja" jest więc jednym z tworów myślowych, dających iluzoryczne poczucie bezpieczeństwa i podtrzymujących zastane normy.

Pożądaną "stabilizację" stawia się w opozycji z burzącym kulturowy (i najwyraźniej genderowy również) ład "singlizmem". Czasem jakiś żyjący w pojedynkę mężczyzna wyrazi zdziwienie faktem, że atrakcyjna i realizująca się kobieta jest sama. Tylko dlaczego ten fakt dziwi go bardziej niż to, że on sam nie ma partnerki/partnera? Czy mężczyzn i kobiety nadal obowiązują zupełnie inne prawa?

Czyżby kobiety o bogatym życiu towarzyskim, zawodowym i intelektualnym, potrafiące samodzielnie zaspokoić swoje potrzeby finansowe i seksualne oraz mogące liczyć na wsparcie przyjaciół, nadal potrzebowały skostniałego i niekomfortowego konstruktu społecznego, żeby czuć się bezpiecznie?

Czy Stirnerowska idee fixe monogamicznego stałego - najlepiej prawnie usankcjonowanego - związku nadal znajduje uzasadnienie w czasach, w których najważniejsza wydawałaby się lojalność względem samej/samego siebie? Dlaczego relacje bezcenne, bliskie i prawdziwie wartościowe, acz nienazwane i społecznie nieusankcjonowane, są napiętnowane jako nieistotne, niekonstruktywne i przejściowe? Czyżby dlatego, że stanowią zagrożenie dla tak umiłowanego zaściankowi porządku społecznego, dulszczyźnianej moralności i ciągłości tego - jakże mało wdzięcznego - gatunku?

Czy miłość nadal musi być uwięziona w XIX-wiecznych ramach, czy zawsze musi nieść za sobą społeczne konsekwencje? Czy jako doświadczenie wspaniałe i dogłębnie osobiste nie może po prostu takim pozostać?

Okazuje się, że w ponowoczesnym społeczeństwie XXI wieku kobieta, niezależnie od wykształcenia, aktywności zawodowej i towarzyskiej, sukcesów i pasji, wciąż definiowana jest poprzez pozostawanie lub niepozostawanie w - opartej na solidnych podstawach - relacji z kimś. Bycie w stałym związku z jednym partnerem nadal wiedzie w polskiej mentalności prym, jeśli chodzi o warunki konieczne do bycia szczęśliwym i spełnionym człowiekiem.

Kolejnym z tych warunków jest nadal macierzyństwo jako kwintesencja i sens życia, nie zaś jako wybór i jedno z życiowych doświadczeń (z pewnością ważniejszych i najbardziej przewartościowujących wszystkie pozostałe). Do zasłyszanego niedawno zdania "jak można wiedzieć, że nie chce się być matką, skoro nigdy się nią nie było", mogę się odnieść w dwójnasób: 1) lepiej wiedzieć, że się nie chce być matką zanim się nią zostanie, niż jak już się nią jest; 2) brak doświadczenia bycia hydraulikiem nie przeszkadza mi w niechceniu wykonywania tego zawodu, podobnie jak brak doświadczenia bycia mechanikiem samochodowym nie przeszkadza mi w chceniu wykonywania tego zawodu. Jest to kwestia osobistych predyspozycji, celów, marzeń i upodobań, które zazwyczaj najlepiej znane są nam samym.

O zgrozo, zdanie to wypowiedziane zostało przez fankę kultowego już serialu "Seks w wielkim mieście", który choć ostatecznie podtrzymuje społeczne status quo, starał się jednak prezentować różne punkty widzenia i naświetlić cokolwiek tematykę kobiecego życia w pojedynkę. Zdanie to odnosiło się również do aktorki grającej jedną z bohaterek serialu - Samanthy (tu pogardliwie rzucone zostało sformułowanie "ta seksoholiczka", tak jakby cieszenie się swoją seksualnością poza strukturami monogamicznej stałej relacji było czymś moralnie nagannym), która zrezygnowała z doświadczenia macierzyństwa na rzecz swojej urody i stylu życia. I chwała jej za to. Chwała za wolność wyboru.

Rozwiodłam się po to, żeby nikt nie musiał się więcej trudzić z upychaniem mnie w swoje wąskie ramki. Ze społeczeństwem rozwieść się trudniej, więc pozostaje mi tylko apelować - żyjmy po swojemu i pozwólmy żyć po swojemu innym.

Ekstremalna siła spokoju

Pęd niestety kojarzy się na co dzień bardziej z natłokiem spraw i obowiązków niż z przyjemnym i relaksującym doznaniem. Starając się sprostać wymaganiom współczesnej kultury, w tym naszych rodzin i pracodawców, często narażeni jesteśmy na chroniczny stres, z którym nie zawsze potrafimy sobie radzić. Liczba życiowych ról do odegrania może być ponad nasze siły, jeżeli nie potrafimy na chwilę się zatrzymać, zdystansować i ewentualnie zredefiniować naszych celów i priorytetów.

Najbardziej skuteczną drogą do odnalezienia wewnętrznej harmonii i spokoju wydaje mi się, proponowana przez Jona Kabat-Zinna, praktyka uważności. Metoda ta polega na ciągłej obecności myślami i zmysłami "tu i teraz", niewybieganiu w przeszłość ani w przyszłość, pełnej koncentracji na tym, czym aktualnie się zajmujemy. Elementem wspierającym są liczne techniki medytacyjne, wspomagające kontrolę nad "galopem myśli", z którym tak często się borykamy. Pozytywnych efektów uważnego i świadomego postępowania jest wiele - począwszy od większej wydajności naszych działań, na czerpaniu wzmożonej przyjemności z życia skończywszy.

Czyż posiłek nie smakuje lepiej, gdy kontemplujemy go uważnie przy pomocy wszystkich zmysłów? Czyż rozmowa z bliską nam osobą nie nabiera większego znaczenia, gdy na chwilę porzucimy myślami wszystkie inne sprawy? Życie jest "tu i teraz" i jeżeli wciąż będziemy wybiegać w przyszłość, tak naprawdę nie doświadczymy go nigdy. Praca i pieniądze nie zagwarantują nam wystarczającej satysfakcji, jeśli nie docenimy tego, co nam dają w obecnej chwili i jeśli podczas urlopu na Wyspach Kanaryjskich myślami będziemy już na Karaibach. Również związek nie zapewni nam szczęścia, jeśli nie docenimy partnera takim, jakim jest i nie poświęcimy mu uwagi i troski "tu i teraz". Relacji nie uratuje raczej wspomniana wycieczka na Karaiby, ani powrót z niej. Nie odkładajmy życia na później.

Dobrą praktyką uważności jest prowadzenie samochodu - czynność, którą na ogół wykonujemy automatycznie i bezwiednie (często rozmawiamy przez telefon lub zastanawiamy się, czy uda nam się spłacić kredyt), zapominając o tym, jak przyjemna może być redukcja biegu i jak przyjemnie brzmi silnik, gdy wchodzi na wyższe obroty. Gdy siedzimy za kierownicą, mamy idealną sytuację kontemplacyjną - możemy się rozluźnić, poczuć swoje ciało, skoncentrować się na oddechu i poczuć więź z pojazdem, który prowadzimy. Możemy wyobrazić sobie, co się dzieje pod maską, kiedy dodajemy gazu, możemy poczuć pełną synchronizację i jedność z maszyną, z którą jesteśmy zespoleni.

Kontemplacji auta warto nauczyć się, poznając w bezpiecznych warunkach technikę jazdy, której nie nauczono nas na podstawowym kursie na prawo jazdy. Jazda samochodem jest na pewno bardziej efektywna i przyjemna, gdy jest świadoma - gdy wiemy, na jakiej zasadzie funkcjonuje sprzęgło i jak się nim posługiwać, gdy umiemy sobie wyobrazić, co niesie za sobą zmiana przełożenia. Mając do dyspozycji bezpieczne miejsce (np. tor), doświadczonego instruktora i wymagające koncentracji i pełnej uważności warunki, możemy odnaleźć nieznaną dotąd radość z prowadzenia samochodu, a co za tym idzie - radość z życia. Doskonalimy jednocześnie technikę jazdy, jak i technikę uważności, której brak może w tym przypadku słono kosztować. Uczymy się również zarządzania stresem, który nie może nas obezwładnić i nad którym powinniśmy mieć pełną kontrolę, zarówno na torze, jak i na drodze. Tej życiowej przede wszystkim.

Podwójna moralność

Lata walki o równouprawnienie oraz rewolucja seksualna dają złudzenie pełnego wyzwolenia seksualnego i pełnej wolności ekspresji w tej dziedzinie. Jednak wciąż obowiązuje ta sama anachroniczna i zaściankowa "moralność" przykazująca kobietom życie w monogamii.

Wciąż funkcjonują w kulturze sformułowania typu "łatwa" czy "puszczać się", sugerujące, iż kobiety mają być biernymi i bezwolnymi odbiorczyniami męskich popędów. Nadal kobiecość kojarzona jest właśnie z monogamią, emocjonalnością i stałością uczuć. Nadal odbiera się kobietom prawo do ich seksualności, która cały czas jest w zasadzie tematem tabu. Pomimo wszystkich przemian, wciąż niechętnie patrzy się na kobiety, które bez większego skrępowania i oporów - wbrew stereotypom - potrafią zaspokajać swoje potrzeby seksualne. Z podobną rezerwą patrzy się na kobiety wychodzące z jakąkolwiek inicjatywą - wszystkie poradniki, którymi zaczytują się współczesne kobiety, stawiają je na pozycji osoby wiecznie czekającej na czyjś pierwszy krok lub telefon. Kobieta, która postępuje w kwestiach damsko-męskich w sposób bezpośredni, postrzegana jest jako agresywna i natarczywa, podczas gdy u mężczyzny takie zachowania odbierane są jako naturalne. Naturalna wydaje się też męska poligamia - liczba partnerek seksualnych - oby jak największa - jest powodem do dumy oraz polem do zdobywania doświadczeń seksualnych. Kobiety jednak powinny być bardziej powściągliwe i stałe, nie powinny oddawać się przelotnym znajomościom i "przypadkowym" aktom miłosnym, ponieważ tak "nie wypada", najlepiej, żeby całe życie pielęgnowały swoje dziewictwo. Paradoksalnie jednak, powinny być też przy okazji demonami seksu - niesamowicie doświadczonymi w kwestiach łóżkowych. To kolejna z pułapek, czyhających na kobiety.

Według mnie Ally McBeal zdecydowanie bardzo daleko do wyzwolenia seksualnego - jest raczej wstydliwa (wstydziła się zakupionego żelu plemnikobójczego), seks uprawia rzadko, nigdy spontanicznie, zawsze ma tysiąc wątpliwości. W tym kontekście jawi się jako stereotypowa pruderyjna kobieta, dla której seks jest sprawą przynajmniej drugorzędną. Kobiety naprawdę wyzwolone seksualnie (jak Samantha z "Seksu w wielkim mieście" czy Nancy z "Weeds") są odważne i spontaniczne, potrafią o siebie zadbać i dokładnie wiedzą, jak zaspokoić swoje potrzeby, nie przejmując się konwenansami. Potrafią wykazać inicjatywę, podczas gdy Ally - przytłoczona wiedzą poradnikową - zupełnie nie jest w stanie poradzić sobie w relacjach z mężczyznami. Ma problemy z komunikacją - często nie potrafi wyartykułować swoich myśli (np. nie umie pozbyć się natrętnego adoratora), brak jej bezpośredniości. Kieruje się głównie zaczerpniętymi z poradników wskazówkami dotyczącymi zasad gier damsko-męskich. Samantha i Nancy są świadome swoich potrzeb, potrafią wyjść poza schematy, zdekonstruować swoją płeć i w rezultacie otrzymać to, czego potrzebują.

Autorzy serialu również na tym przykładzie chcieli ukazać podwójność standardów. Ally nie mogłaby być bohaterką w pełni wyzwoloną seksualnie, ponieważ uwikłana jest w kulturę, która narzuca jej pewien kanon zachowań oraz "normy moralne", propagowane między innymi przez poradniki. Bohaterka boryka się zatem ze swoją seksualnością, nie mogąc jej do końca realizować; miota się między swoimi popędami - do których patriarchalne społeczeństwo nadal nie daje jej prawa - a tym, na co przyzwala jej kultura.