czwartek, 14 kwietnia 2011

Singlizm - jeszcze nie trendy a już passe?

Odkryłam właśnie, że żyję w dwóch równoległych epokach światopoglądowych i dwóch różnych - sprzecznych ze sobą - rzeczywistościach społecznych.

Z jednej strony roztacza się nade mną kolorowa telewizyjno-serialowo-marketingowa idylla osobistej wolności, nieskończonego spektrum życiowych opcji dla każdego, tolerancji dla rozmaitych ludzkich wyborów i sposobów bycia. Sprzedaje mi się, jako kobiecie, wizję niezależności, realizacji planów zawodowych oraz marzeń (i nie - nie mam tu na myśli małżeństwa i prokreacji, które postrzegam bardziej w kategoriach konsekwencji życia społecznego niż w kategoriach samorealizacji).

Z drugiej natomiast - nieco pokątnie, acz zewsząd - dopada mnie dojmująca i nieznająca litości zaściankowość, przejawiająca się w pozornie niewinnych sformułowaniach typu: "kiedyś w końcu kogoś znajdziesz", "widać to jeszcze nie ten", "a dlaczego nie (tu imię), skoro tak dobrze się dogadujecie?" lub podszytych współczuciem i niepokojem spojrzeniach, wynikających z głęboko ugruntowanego przekonania, że niezależnie od tego, kim jestem i jak chcę żyć, ostatecznie z pewnością dążę do "stabilizacji" i prokreacji.

Pojęcie "stabilizacji" - wymiennie stosowane ze sformułowaniami typu "ułożył(a) sobie życie" - jest o tyle błędne, że jego element znaczony w życiu nie występuje. Rzeczywistość jest płynna, ludzie są zmienni, miażdżący odsetek ślubów niesie za sobą rozwody, a każdy etat nagle może przestać istnieć. "Stabilizacja" jest więc jednym z tworów myślowych, dających iluzoryczne poczucie bezpieczeństwa i podtrzymujących zastane normy.

Pożądaną "stabilizację" stawia się w opozycji z burzącym kulturowy (i najwyraźniej genderowy również) ład "singlizmem". Czasem jakiś żyjący w pojedynkę mężczyzna wyrazi zdziwienie faktem, że atrakcyjna i realizująca się kobieta jest sama. Tylko dlaczego ten fakt dziwi go bardziej niż to, że on sam nie ma partnerki/partnera? Czy mężczyzn i kobiety nadal obowiązują zupełnie inne prawa?

Czyżby kobiety o bogatym życiu towarzyskim, zawodowym i intelektualnym, potrafiące samodzielnie zaspokoić swoje potrzeby finansowe i seksualne oraz mogące liczyć na wsparcie przyjaciół, nadal potrzebowały skostniałego i niekomfortowego konstruktu społecznego, żeby czuć się bezpiecznie?

Czy Stirnerowska idee fixe monogamicznego stałego - najlepiej prawnie usankcjonowanego - związku nadal znajduje uzasadnienie w czasach, w których najważniejsza wydawałaby się lojalność względem samej/samego siebie? Dlaczego relacje bezcenne, bliskie i prawdziwie wartościowe, acz nienazwane i społecznie nieusankcjonowane, są napiętnowane jako nieistotne, niekonstruktywne i przejściowe? Czyżby dlatego, że stanowią zagrożenie dla tak umiłowanego zaściankowi porządku społecznego, dulszczyźnianej moralności i ciągłości tego - jakże mało wdzięcznego - gatunku?

Czy miłość nadal musi być uwięziona w XIX-wiecznych ramach, czy zawsze musi nieść za sobą społeczne konsekwencje? Czy jako doświadczenie wspaniałe i dogłębnie osobiste nie może po prostu takim pozostać?

Okazuje się, że w ponowoczesnym społeczeństwie XXI wieku kobieta, niezależnie od wykształcenia, aktywności zawodowej i towarzyskiej, sukcesów i pasji, wciąż definiowana jest poprzez pozostawanie lub niepozostawanie w - opartej na solidnych podstawach - relacji z kimś. Bycie w stałym związku z jednym partnerem nadal wiedzie w polskiej mentalności prym, jeśli chodzi o warunki konieczne do bycia szczęśliwym i spełnionym człowiekiem.

Kolejnym z tych warunków jest nadal macierzyństwo jako kwintesencja i sens życia, nie zaś jako wybór i jedno z życiowych doświadczeń (z pewnością ważniejszych i najbardziej przewartościowujących wszystkie pozostałe). Do zasłyszanego niedawno zdania "jak można wiedzieć, że nie chce się być matką, skoro nigdy się nią nie było", mogę się odnieść w dwójnasób: 1) lepiej wiedzieć, że się nie chce być matką zanim się nią zostanie, niż jak już się nią jest; 2) brak doświadczenia bycia hydraulikiem nie przeszkadza mi w niechceniu wykonywania tego zawodu, podobnie jak brak doświadczenia bycia mechanikiem samochodowym nie przeszkadza mi w chceniu wykonywania tego zawodu. Jest to kwestia osobistych predyspozycji, celów, marzeń i upodobań, które zazwyczaj najlepiej znane są nam samym.

O zgrozo, zdanie to wypowiedziane zostało przez fankę kultowego już serialu "Seks w wielkim mieście", który choć ostatecznie podtrzymuje społeczne status quo, starał się jednak prezentować różne punkty widzenia i naświetlić cokolwiek tematykę kobiecego życia w pojedynkę. Zdanie to odnosiło się również do aktorki grającej jedną z bohaterek serialu - Samanthy (tu pogardliwie rzucone zostało sformułowanie "ta seksoholiczka", tak jakby cieszenie się swoją seksualnością poza strukturami monogamicznej stałej relacji było czymś moralnie nagannym), która zrezygnowała z doświadczenia macierzyństwa na rzecz swojej urody i stylu życia. I chwała jej za to. Chwała za wolność wyboru.

Rozwiodłam się po to, żeby nikt nie musiał się więcej trudzić z upychaniem mnie w swoje wąskie ramki. Ze społeczeństwem rozwieść się trudniej, więc pozostaje mi tylko apelować - żyjmy po swojemu i pozwólmy żyć po swojemu innym.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz